Tajni agenci
Był kiedyś taki zawód: pani maszynistka. Pani maszynistka zawodowo pisała na maszynie do pisania zarabiając w ten sposób pieniądze; niestety – skończyło się – maszynistki nie są już potrzebne, bo nie ma takich maszyn. Po co bowiem w dzisiejszych czasach maszyny skoro każdy może sobie wszystko na komputerze napisać sam. Informatyczna rewolucja dotknęła niemal wszystkich zawodów – jedne eliminując z powierzchni ziemi, inne zmieniając nie do poznania, jeszcze inne, dyskretnie omijając bokiem. Wśród rozlicznych zawodów szczególnych doznań ze strony technologii cyfrowych doświadczył zawód agenta. Tajnego agenta, który przeobraził się w sposób niewyobrażalny.
Z PRL-owskiej telewizji wiadomo dokładnie, iż agent lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku pracował głównie przy pomocy wydrążonego kamienia. Wszelkiego typu meldunki (które trzeba było przekazać do centrali) pakował do kamora, zostawiał w jakimś parku lub przy drodze po to, by jego łącznik mógł odebrać przesyłkę, wyjąć ją z i podać dalej. W epoce maili, komentarzy na portalach, łączności przy pomocy internetowych kamer kamień jest oczywistym przeżytkiem. Podobnie jak fotografowanie: nawet jeśli czegoś nie sfotografuje satelita na usługach Google Earth, nawet jeśli nie dopadnie określonego obiektu ekipa Street View to już na pewno syn sąsiada uwieczni to coś na swoim profilu w systemie społecznościowym. Tajni agenci przenieśli się więc do globalnej sieci, bo skoro nie ma różnicy to po co przepłacać. Gadżety w rodzaju wielofunkcyjnych zegarków trafiły wpierw do drogich sklepów, później – do sklepów tanich, wreszcie – na odpustowe stragany. Wtedy nadszedł etap drugi.
Pierwszy rok nowego wieku przyniósł bardzo dużą zmianę. Gdy dwie wieże leżały już w gruzach, cywilizowany świat doszedł do przekonania, iż agentów powinno być znacznie więcej. Że powinni dostać większe uprawnienia, bardziej aktywnie penetrować świat realny, jeszcze bardziej – wirtualny. Wróg bowiem zmienił się diametralnie – przestał chować się za radziecką granicą, nie siedział już na Kremlu, nie rezydował na Krymie. Był wszędzie i nigdzie jednocześnie. Zaczęły się gwałtowne, bardzo poważne prace nad narzędziami dla wirtualnych agentów; już po kilku latach przyniosło to spodziewany plon. Po kilku następnych – plon niespodziewany. Agentów było już bowiem tylu, dysponowali już tyloma przeróżnymi mechanizmami, programami, procedurami, że musiało dość do zjawiska zwanego Edward Snowden. Dziś jesteśmy w punkcie, w którym zaczyna się etap trzeci. Pierwsze jaskółki to wypowiedzi ekspertów – ludzi uważających, iż sprawy przeróżnego rodzaju państwowego śledzenia w internecie trzeba po prostu uporządkować. Nadać im ramy prawne, ustalić zasady, wyznaczyć granice. Porównać do życia realnego i przenieść stamtąd standardy wolności osobistej wyznaczone granicami wolności wspólnej. Zwłaszcza, że problem dotyczy już nie elitarnych agentów w stylów Jamesa Bonda, których można było numerować przy pomocy palców dwóch dłoni. Dziś agenci – przynajmniej w realiach amerykańskich – to najprawdziwsza w świecie armia – potężna grupa zawodowa, która ma swoje fobie, fochy i ambicje.
Pracownicy Agencji Bezpieczeństwa Narodowego USA uważają (tak na przykład), że prezydent ich lekceważy, bo nigdy dotąd nie raczył pojawić się oficjalnie w kwaterze głównej NSA. Marynarzy po głowach pogłaskał, lotników przytulił, piechotę morską ukoił – szpiegów dopieszczać najwyraźniej zamiaru nie ma. Agenci żalą się, że społeczeństwo nie tylko coraz bardziej interesuje się ich pracą, ale także wie o pracy tej coraz więcej. Wchodzącemu do własnego domu agentowi jego własny sąsiad potrafi zadać pytanie, dlaczego ów inwigiluje niewinne staruszki. Tajne organizacje przepełnione personelem muszą zacząć zatrudniać ludzi do kontrolowania innych ludzi. Narzędzia myśliwego mogą w każdej chwili stać się narzędziami upolowanej zwierzyny. I my to wszystko wiemy. Trauma agenta, jego zadania, myśli, słowa, uczynki stały się tajemnicą publiczną, bo przecież każdy może sobie o tym poczytać w internecie. No i w tym sensie zawód tajnego szpiega powoli kończy się tak, jak skończył się zawód maszynistki. Bo skoro każdy może sobie wyszpiegować sam, to po co przepłacać.