Są takie poranki, kiedy budzik dzwoni, a człowiek ma tylko jedną myśl w głowie: kawa. I właśnie od tego zaczyna się coś, co nazywa się procaffeinating. To połączenie dwóch angielskich wyrazów: procrastinating (czyli odkładanie czegoś na później) i caffeinating (czyli picie kawy). Razem tworzą coś, co zna prawie każdy: procaffeinating – nie robienie absolutnie niczego, dopóki nie wypije się kawy. Brzmi mądrze, prawda? Żadnych obowiązków, żadnych rozmów, żadnego życia – najpierw musi być kofeina.
No bo bądźmy szczerzy – kto normalny od razu po wstaniu robi cokolwiek sensownego? Przed kawą jestem jak zombie. Wpatruję się w ścianę, udaję, że istnieję, ale tak naprawdę mój mózg leży jeszcze pod kołdrą. Dopiero jak wypiję kawę, wszystko zaczyna działać. Nagle świat nie jest taki zły, da się coś zrobić, z kimś pogadać, nawet lista zadań nie wygląda już jak horror.
Procaffeinating to taka codzienna wymówka, ale całkiem dobra. Bo przecież lepiej poczekać te pięć minut z kubkiem w ręku niż zacząć dzień z nerwami i pustą głową. W sumie to nawet sposób na życie. Ktoś pyta: „Czemu jeszcze nic nie zrobiłaś?”, a ty spokojnie odpowiadasz: „Jeszcze kawy nie piłam”. I wszystko jasne.
To też trochę taki poranny rytuał. Chwila dla siebie. Kubek, zapach, cisza. I dopiero potem świat może coś ode mnie chcieć.