Dryndziarz – dźwięk, którego już nie słychać

Wyobraź sobie przedwojenne miasto. Brukowane ulice, stukot kół, zapach końskiej sierści i rozmów snujących się między kamienicami. W tym wszystkim on – dryndziarz. Słowo, które dziś brzmi jak z innej epoki. I tak właśnie jest. Ale skąd się w ogóle wzięło?

„Dryndziarz” pochodzi od słowa „drynda” – tak mówiono na konną dorożkę. Sama drynda wzięła się najpewniej od charakterystycznego dźwięku: dryń-dryń – dzwonka, którym woźnica ostrzegał pieszych, albo od „dryndania”, czyli rytmicznego stukotu kół na miejskim bruku. To nie była nazwa urzędowa, wymyślona w jakimś biurze – to było słowo z ulicy. Żywe, swojskie, trochę zabawne, ale całkowicie trafne. A dryndziarz? To był ten, który prowadził – dorożkę, konie i opowieści.

Ci ludzie nie byli tylko kierowcami. Byli jak chodzące (czy raczej jeżdżące) mapy miast. Znali wszystkie zaułki, wiedzieli, gdzie się dobrze zje, a gdzie lepiej nie zaglądać. Rozmawiali z każdym: od hrabiego po przekupkę z targu. Czasem przewozili zakochanych, czasem rozbitków życiowych. I każdy miał swoją historię.

Z czasem jednak wszystko się zmieniło. Pojawiły się samochody, tramwaje, autobusy. I choć dorożki przez chwilę jeszcze trwały, powoli znikały. A wraz z nimi dryndziarze. Ich zawód przestał istnieć, a słowo „dryndziarz” stało się niemal bajką. Dziś usłyszysz je może w piosence, może w książce, może w opowieści babci. I dobrze. Bo takie słowa są jak dzwonki przeszłości – przypominają, że miasto kiedyś brzmiało inaczej.

Na końcu warto dodać, że pamięć o dryndziarzach to nie tylko nostalgia za minionymi czasami, ale i świadectwo zmieniającej się kultury miejskiej. Z każdym dźwiękiem „dryń-dryń” echo tamtej epoki przenika współczesność, przypominając nam, że historia kryje się w najmniejszych szczegółach codziennego życia. Nawet jeśli już nie ma dorożek ani dryndziarzy, to historia tych ulic wciąż żyje w opowieściach, literaturze i dźwiękach, które kiedyś ją tworzyły.