Romantycznie
Ludzie uwielbiają romantyczne historyjki i powtarzają je przy każdej okazji – szczególnie, gdy na drodze do szczęścia oblubieńców stoją liczne przeszkody. Im przeszkody większe, tym lepiej: w cenie są więc zwaśnione rodziny, klęski żywiołowe i okrutny los. Romans potrafimy zrobić nawet przy okazji zatonięcia potężnego statku pasażerskiego, erupcji wulkanu nie wspominając o światowych wojnach. Jeżeli opowieść taka trafi na stronice książki, łamy gazety (lub czasopisma), ekran telewizora względnie komputera – sukces czytelniczy murowany. Nic więc dziwnego, że na wieść o ślubie za pośrednictwem komunikatora Skype przeróżni pisarze rzucili się na temat jak sępy.
Zaplanowany na 5 marca 2011 roku ślub Helen i Samuela miał być wydarzeniem, zaproszono pół tysiąca gości i przygotowano wszystko co trzeba – od podwiązki panny młodej, po wystrój kościoła. Okrutny los boleśnie zadrwił jednak z młodej pary – narzeczony kilka dni przed ceremonią trafił do szpitala, zaś szanse na wypuszczenie go w odpowiednim terminie były wybitnie nierealne. Od czego jednak ludzka pomysłowość: najpierw pastor osobiście zaproponował ślub przez telefon, oblubienica dodała do tego swoje trzy grosze i tak powstała koncepcja wideoślubu przez Skypa. W świątyni ustawiono wielki ekran, podłączono neta, sprawdzono transfer. Ponieważ transfer był doskonały, ceremonia udała się nadzwyczajnie i młodzi nie tylko dopełnili stosownych formalności, ale także wzruszyli wszystkich szacownych przybyłych. Wydarzenie miało miejsce w kalifornijskim Fullerton. Palmy pierwszeństwa młodzi jednakowoż nie zdobyli bo niecały rok wcześniej przysięgę małżeńską na Skypie złożyli sobie niejacy Natalie i Sean zaś w rolę demonicznego fatum wcielił się wówczas pył wulkaniczny zalegający nad Europą.
A skoro jesteśmy przy palmie pierwszeństwa, to może należy cofnąć się jeszcze dalej? Na przykład ponad sto lat wcześniej, do córki bogatego bostońskiego kupca, który przyłapał latorośl na romansie z księgowym zatrudnionym w swojej firmie. Niezadowolony ojciec poradził sobie z niechcianym adoratorem w najprostszy sposób – wydał mu polecenie służbowe i wysłał statkiem do Anglii. Sprytna córeczka znała jednak możliwości techniki, przekazała mu więc wiadomość, by zgłosił się w nowojorskim (tam statek zawijał po drodze) biurze magistrackim o umówionej godzinie. Sama o tej porze udała się do magistratu w Bostonie i za pośrednictwem sieci telegraficznej przekazującej impulsy w alfabecie Morse’a wzięła z ukochanym upragniony ślub. Supernowoczesna technologia i panieńska kreatywność zatryumfowały nad stanowczym ojcem. Cytujący ową historyjkę w książce „Wiktoriański internet” Tom Standage przytacza więcej dawnych opowieści z antycznym wirtualem w tle – okazuje się, że te nasze wynalazki nie są wcale tak bardzo nasze.
Być może zresztą nie doceniamy naszych przodków – i europejskich, i amerykańskich uważając siebie za pępek technologicznego świata. Sobie przypisujemy monopol na nowoczesność. A przecież już w 1846 roku – leciutko ponad 30 lat po bitwie pod Waterloo – Stany Zjednoczone dysponowały liniami telegraficznymi długości 1600 kilometrów. Pod koniec XIX wieku sama tylko firma Western Union posiadała sieć dwudziestu tysięcy urządów telegraficznych. I była to sieć w całkowicie internetowym rozumieniu tego słowa. Wszystko to działało – przekazywało informacje przyczyniając się do rozwoju całego kontynentu, napędzało gospodarkę, ułatwiało życie ludziom. Na plakacie sprzed stu lat skromna telefonistka (nad utrzymaniem infrastruktury łączności pracowały wówczas dziesiątki tysięcy takich panienek) przedstawiona jest metaforycznie jako prządka tworząca nowy ład świata. I trudno z metaforą tą się nie zgodzić. A dlaczego do dzisiejszych czasów przetrwała historyjka o córce bostońskiego kupca i jej chłopaku – księgowym? Ano dlatego, że ludzie uwielbiają romantyczne historie i powtarzają je przy każdej okazji.