Baśń o kalifie
Pojęcie internauty to jeden z terminów, który cichaczem zmienił swoje znaczenie. Jeszcze przed dziesięcioleciem pysznił się elitarnością – zwłaszcza za sprawą konstrukcyjnego podobieństwa do astronauty czy argonauty: niestrudzonego wędrowca po nieznanych przestrzeniach wirtualu. Nim się obejrzeliśmy, internauta zdemokratyzował się do imentu i dziś jest tylko synonimem statystycznego obywatela: dokładnie takim samym jak kierowca (choć oczywiście nie każdy jest kierowcą), petent czy klient. Gdy w telewizji słyszymy, iż internauci z czegoś kpią albo o czymś dyskutują – mowa jest po prostu o całym społeczeństwie, bo już dawno przekroczyliśmy granicę statystycznej reprezentacji i jesteśmy zbiorowością rządzącą się prawem wielkich liczb.
Powszechny dostęp do obywatela to spełnienie odwiecznego marzenia każdego mądrego władcy – takiego jak Harun ar-Raszid, który będąc kalifem Bagdadu w przebraniu przemierzał ulice miasta, by wsłuchiwać się w prawdziwy głos swoich podwładnych. Jak głosi baśń, z rozmów dowiadywał się o prawdziwych (nie zmanipulowanych przez doradców czy pochlebców) problemach ludu, priorytetach zwykłych obywateli czy wreszcie – poznawał opinie na swój własny temat. Teoretycznie internet powinien być dla śmietanki narodu żyłą złota, kopalnią wiedzy i obiektem pożądania, choć – jeśli już ktoś oczami wyobraźni zaczął widzieć czatującego incognito prezydenta – należy odróżnić baśń od rzeczywistości. Raszid był z bajki, my mamy prawdziwe życie.
Dwadzieścia pięć milionów internautów to kąsek łakomy – nawet dla elity z górnej półki. Były premier radośnie strzela więc fotę żubrowi podchodzącemu do ekspremierowej chaty, bo później podzielić się zwierzęcym zdjęciem z szeroką publicznością. Każdy obecny prezydent z lubością przeprowadza streamingowe relacje ze swoich podróży tu i ówdzie. Niejeden były prezydent doczekał się nawet oficjalnych postulatów zbanowania go za spamerską działalność mikroblogową, bo też żadna, nawet najbardziej infantylna piętnastolatka nie wywnętrza się w sieci tak jak użytkownik o swojskim pseudonimie „Leszke”. Ministrowie tweetują, instagramują, youtubują, bo internauta chłonie tylko obecnych: nieobecni tradycyjnie nie mają racji. W głos internautów elity wsłuchują się od święta, choć czytają sieć nawet podczas posiedzeń Sejmu. Na czynności takiej przyłapano onegdaj zupełnie innego ekspremiera. Ekspremier czytał co prawda jedynie list Kozaków zaporoskich do sułtana Mehmeda IV czyli evergreena powszechnie znanego od dziesięcioleci, no ale zawsze to coś. Władza realna do bajkowej nie przystaje tak samo, jak my – internauci nie przystajemy do mądrych i dobrych mieszkańców przedstawionego przez Szeherezadę Bagdadu. Zamiast – widząc prezydenta – szepnąć mu inteligentne słowo – szydzimy. Zamiast podać pomocną dłoń byłemu ministrowi – naśmiewamy się z niego. Nie tylko pamiętamy byłemu prezydentowi (całkiem innemu niż uprzednio opisywany) jakieś alkoholowe ekscesy, ale i nakręcamy temat do granic absurdu. Tworzymy memy o ulubionym kandydacie nazwiskiem Wypij, rysujemy butelki, kieliszki i procenty.
Może zresztą smutna prawda, upiększona później w baśni, wyglądała zupełnie inaczej. Być może niespełna rozumu kalif ubzdurał sobie, że dzięki podsłuchiwaniu podwładnych czegoś ciekawego się dowie. Lud zaś – zupełnie jak współczesny internauta – chciał jedynie rozerwać się po ciężkim dniu pracy. Skoro napatoczył się Raszid – tym gorzej dla niego. Obywatele dla zabawy opowiadali w przytomności władcy jakieś kompletne bzdury, którymi dziwak przejmował się ponad ludzką miarę wyciągając z nich zbyt daleko idące wnioski. Rano gawiedź radośnie rechotała wyobrażając sobie minę kalifa i czekała niecierpliwie na następną wizytę. A w przerwach między wizytami było to, co w sieci: wieczny hejt, szyderstwo i tania rozrywka. Baśń zaś być może jest o czymś zupełnie innym: o odwiecznym marzeniu człowieka, by jedna osoba (w dzisiejszych realiach może kilkadziesiąt osób) zrozumiała kilkadziesiąt milionów współobywateli. Baśń, drodzy Państwo, baśń.