Atrament kontratakuje
Atrament ma przeszłość – dowody na jego stosowanie (miedzianą tuleję z osadzoną na końcu trzcinową laseczką) znaleziono w grobowcu Tutenchamona. Narzędzia do pisania w wykorzystaniem owego mazidła konstruował sam Leonardo da Vinci zaś era mniej lub bardziej wiecznego pióra zostawiła po sobie niezliczone ślady – kleksy w naszej zbiorowej świadomości. Był moment, gdy okazało się, że drukarka stanowiąca drzwi wyjściowe komputera także bez atramentu obejść się nie mogła, później jednak laser wyparł starszego brata w drukarskim dziele. Wydawało się, że to już koniec, atrament jednak postanowił nie poddawać się i przystąpił do zmasowanego kontrataku. Kontratakuje skutecznie, choć nie wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę.
E-ink to nazwa technologii, nad którą profesor Joseph Jacobson – jeszcze jako doktorant – rozpoczął prace na początku lat dziewięćdziesiątych. To także nazwa firmy Jacobsona, która zajęła się później sprzedażą pomysłu. Idea jest równie prosta co genialna: bazuje na połączeniu wielu kapsułek wypełnionych płynnymi drobinami z dodatkiem oleju. Gdy pojedynczy segment zostaje naładowany elektrycznie, część biała substancji wypełniających kapsułkę lokuje się na górze swojego mikropojemnika. Piksel zyskuje wówczas barwę białą, zaś poprzez sterowanie elektryczne pozostałymi kapsułkami możemy – tak jak w monitorze czy odbiorniku telewizyjnym – uzyskać z nanocząstek na bazie tuszu żądany obraz: na przykład obraz liter. Istotna różnica polega jednak na tym, że elektroniczny atrament nie świeci tak jak LCD lub kineskop. Zyskujemy wówczas wiele – po pierwsze, zastosowana technologia nie męczy wzroku, bo obraz pozbawiony jest migotania. Do czytania musimy więc mieć inne źródło światła, dokładnie tak samo jak w książce papierowej. Nie będziemy mieli (w odróżnieniu od ekranów świecących) żadnych kłopotów z czytaniem takiej książki w ostrym, kontrastowym świetle. Drugą cechą technologii e-ink jest możliwość tworzenia powierzchni, które będą giętkie, bo istotą pomysłu Jacobsona jest zatopienie kapsułek w folii, koniec więc ze sztywnymi ekranami; e-czytelnik cieszyć się może łatwym i dowolnym operowaniem swoją książką.
Po trzecie – urządzenie powstałe w tej technologii pobiera znikomą ilość prądu, energia elektryczna używana jest jedynie do uporządkowania pikseli, na przykład wtedy, gdy przewracamy stronę elektronicznej książki – cały pozostały czas użytkowania nie wymaga już zasilania. Jest i minus – póki co musimy zadowolić się odcieniami szarości, bo idea Jacobsona z założenia oparta jest na czerni i bieli, choć jego firma nad poszerzeniem palety barw pracuje bardzo intensywnie. Na pytanie kiedy odpowiada: już za momencik. O wsparcie Jacobson zawsze umiał zadbać: od samego początku współpracował z Philipsem, po drodze pojawili się i inni giganci, Motorola skonstruowała telefon komórkowy z wyświetlaczem w technologii e-ink.
Aby cały pomysł trafił do statystycznych zjadaczy technologii trzeba było jednak jeszcze jednego etapu: zaangażowania ekonomii. I tu doceniono pomysł profesora Jacobsona – przerażone wizją braku klienta, porażone perspektywą coraz mniejszego zapotrzebowania na tradycyjne słowo drukowane wielkie koncerny żyjące z książek i czasopism rzuciły się na opisywaną ideę z pełnym przekonaniem. Zwłaszcza, że po wyposażeniu elektroniczne książki w łącze internetowe zyskujemy jeszcze więcej. Cóż bowiem może być lepszego niż skrzyżowanie książki z internetem? Wystarczy zaoferować klientom urządzenie oraz obudować je systemem sprzedaży nowych tytułów: krok ten wykonali już najwięksi gracze na wydawniczym rynku.
Elektroniczny papier, który za kilkaset złotych otrzymujemy w postaci czytnika e-booków to tylko jedna z jaskółek nadchodzącej zmiany. Technologia Jacobsona w urządzeniach takich zdecydowanie króluje. I jak zwykle w świecie nowych technologii, nie sposób jednoznacznie wyrokować, jak przygoda z nowym wcieleniem atramentu się skończy. Mamy wszak i inne pomysły: z polem magnetycznym, plazmą, technologią EPD. Ale znany od starożytności atrament pojawia się i tam: wcale nie ma ochoty odchodzić przekonując nas, że często nowe jest tylko inną odmianą starego.